W dzisiejszej Ewangelii jesteśmy świadkami, jak pewien niemy odzyskuje mowę. Pewnie takiego uzdrowienia potrzebuje wielu z nas. Jak różne mogą być sytuacje, które czynią nas „niemowami”. Czasem sądzimy, ze nie mamy nic do powiedzenia, zamyka nas w sobie poczucie niższości. Czasem zostaliśmy tak głęboko zranieni, że milczenie staje się formą obrony. Czasem milczymy, bo lękamy się zareagować na zło. Czasem milczenie jest wynikiem zagłuszenia w sobie sumienia. Bóg stworzył nas jako istoty mówiące, w dialogu, powołane do komunikacji z innymi. Może się też zdarzyć, że owo milczenie ktoś będzie odczytywał jako działanie złego ducha, tak jak było to z niemową z Ewangelii. Przywracając mowę, Jezus stwarza go na nowo, czyni go nowym stworzeniem. My również potrzebujemy stworzenia nowego serca, nowej wrażliwości i uważności na drugiego, by odzyskać mowę.

Gdyby odwołać się do rozdziału drugiego Księgi Rodzaju opisującego stworzenie człowieka, to stał się on istotą mówiącą dzięki Bożemu tchnieniu, które go ożywiło. Podobieństwo człowieka do Boga buduje się właśnie na słowie, dzięki któremu człowieka może wchodzić w relacje z innymi (nie tylko osobami), może nadawać im imiona, rozpoznając ich odmienne zadania. W punkcie wyjścia dzisiejszej historii niemy jest przedmiotem działania innych osób, które przyprowadzają go do Jezusa, są jego głosem wobec Jezusa, w jego miejsce składają wyznanie wiary w Jezusa (por. w. 28). Ewangelista nie odnotowuje, by Jezus dotknął jego ust, ale możemy przypuszczać, że tak było, analogicznie do wcześniejszego uzdrowienia niewidomych, którzy odzyskali wzrok dzięki dotknięciu przez Jezusa ich oczu (w. 29). Dotyk Boga, który ożywia, przywraca godność, czyni podmiotem mówiącym. „Właśnie Boży dotyk, pocałunek Boga na wargach Adama pozwolił człowiekowi wypowiedzieć pierwsze słowo (por. Rdz 2,7)” (I. Gargano, Lectio divina do Mt, III, s. 122). Człowiek mówi, dlatego że Bóg przemówił do niego pierwszy, tchnął w niego swego ducha.

„Niemy odzyskał mowę” (w. 33). Dotąd niemy, może wreszcie powiedzieć o sobie, o tym, co uczynił Jezus dla niego. Jego słowo budzi podwójną reakcję. Z jednej strony podziw tłumów, gdyż odzyskanie słowa przez niemowy było jednym z zapowiadanych znaków nadchodzącego królestwa Bożego (por. 11,5). Z drugiej strony ujawnia się niewiara faryzeuszów, którzy oskarżają Jezusa, iż „wyrzuca złe duchy mocą ich przywódcy” (w. 34). Znaki, które czyni Jezus, są zaproszeniem do wiary. Pozostają propozycją, którą można przyjąć lub odrzucić. W czym tkwi problem? W prostocie serca, które potrafi przyznać się do swego nierozumienia, niewidzenia, niemówienia. Można bowiem, jak faryzeusze, być przekonanym, że się widzi, a pozostawać niewidomym wobec znaków Bożej miłości (por. J 9,41). Można mówić wiele słów, ale nie będą miały one żadnej wartości i trwałości, gdyż będą kłamstwem, które nie pochodzi ze słuchania Boga, lecz tego, który jest „ojcem kłamstwa” – diabła (por. J 8,44.47). Jezus jest wciąż obecny, stale działający, przychodzący do nas. Ale nie może działać, jeśli Mu na to nie pozwalamy, jeśli nie przyznamy się do naszej kruchości i słabości.

Jezus pragnie, byśmy razem z Nim ruszyli w drogę, głosili Ewangelię i leczyli wszystkie choroby i słabości (w. 35). Ktoś może oczekiwać w tym momencie cudów, a Jezusowi chodzi o nasze zatroskanie o każdego człowieka, nie tylko o jego zdrowie ciała, ale także duszy. Byśmy razem z Jezusem dostrzegli te wszystkie osoby, które są „znękane i porzucone, jak owce nie mające pasterza” (w. 36). Tyle że my sami potrzebujemy uzdrowienia. Gdy Jezus uzdrowi nasz wzrok i nasze usta, będziemy patrzyli na świat Jego oczyma, będziemy mówili Jego słowami. Nasze serce odzyska tę wrażliwość, którą Bóg od początku zapragnął dla nas.