Kiedy wysłuchana modlitwa nie budzi radości

Czytając opowiadanie ewangelisty Łukasza o zwiastowaniu Zachariaszowi narodzin syna, który otrzyma imię Jan i przydomek Chrzciciel, zawsze próbuję na nowo zrozumieć dziwne (dla mnie) reakcje Zachariasza i Elżbiety na wysłuchanie ich modlitwy przez Boga. Zachariasz reaguje pytaniem: „Po czym to poznam?” (w. 18), zaś Elżbieta, będąc już brzemienną, „kryje się z tym przez pięć miesięcy” (w. 24). Tak jakby nie radzili sobie z faktem, że Bóg wysłuchał ich prośby. Jak rozumieć ich reakcje i jak mają się one do naszego życia?

Najpierw Zachariasz. Jego pytanie wobec uczynionej mu zapowiedzi narodzin syna wydaje się racjonalne, skoro stwierdza, że „sam już jest stary i jego żona jest w podeszłym wieku” (w. 18). A jeszcze wcześniej ewangelista wspomina, że Elżbieta jest „bezpłodna” (w. 7). Jego wątpliwości są uzasadnione i chce je rozwiać poprzez znak, który pozwoli mu „to poznać” (w. 18).

I tu pojawia się w tej historii jakieś niewytłumaczalne napięcie. Bo anioł zapowiedź narodzin Jana Chrzciciela łączy z wcześniejszą modlitwą Zachariasza: „Twoja prośba została wysłuchana: żona twoja, Elżbieta, urodzi ci syna” (w. 13). Wynika z tego, że Zachariasz i jego żona modlili się nieustannie, przedstawiając Bogu swoje potrzeby i swoje nadzieje. Czekali na dar dziecka i nie ulegli zniechęceniu. I teraz, kiedy Zachariasz otrzymuje długo oczekiwanego syna, pyta się o znak potwierdzający ten dar. Zamiast „radości i wesela”, o których mówi anioł, mamy wątpliwości i niewiarę. Domaga się znaku i otrzymuje go w postaci milczenia, które będzie mu przypominało o niewierze w słowo zwiastowania: „A oto będziesz niemy […], bo nie uwierzyłeś moim słowom” (w. 20).

Całe życie Zachariasza, każda jego chwila, była wyciągniętą do Boga dłonią prośby o dar dziecka. W każdej modlitwie wypowiadał słowo błagania o dar płodności dla siebie i żony. Bez ustanku, żarliwie i z całą natarczywością pragnął, by Pan Bóg objawił w ich życiu swoją potęgę. A kiedy Bóg spełnia jego prośbę, przychodzi zwątpienie. Sam próbuję sobie tłumaczyć się tę sytuację Zachariasza rodzajem przyzwyczajenia, adaptacji do sytuacji życiowej, ale to tylko moje domniemanie. Bo może się zdarzyć w naszym życiu tak, że modlimy się latami w jakieś sprawie, prosimy o rozwiązanie jakiejś sytuacji, ale w którymś momencie przestaliśmy wierzyć, że Bóg może to uczynić, przemienić, wysłuchać. Jednak z samej modlitwy prośby nie rezygnujemy, bo weszła ona nam już w krew, bo nasza prośba brzmi niczym rytualna mantra, która napełnia nas spokojem, bo już się dawno pogodziliśmy z problemem, ale nie wypada przestać się modlić. Brzmi to wszystko dziwnie, ale czasami w naszym życiu duchowym dzieje się tak, że modlitwa, to, co jej towarzyszy, dotyka nas w sferze emocjonalnej, staje się swoistym „dopalaczem”, wobec którego gubi się na horyzoncie to, co jest przedmiotem modlitwy. Wysłuchanie naszej prośby przez Boga może nagle stać się dla nas niebezpieczne, bo będzie wymagało właśnie uwierzenia, które pociąga za sobą i posłuszeństwo Bogu, i potrzebę nawrócenia, i konieczność przyjęcia Bożej koncepcji naszego życia. Czasem łatwiej żyć z niewysłuchaną prośbą, karmiąc swoje ego poczuciem zranienia, cierpienia, męczeństwa.

I jeszcze Elżbieta, która „poczęła i kryła się z tym pięć miesięcy” (w. 24). Tu pewnie potrzeba by zapytać się matki, co przeżyły w chwili, gdy odkryły, że poczęły w sobie nowe życie. Jak to zdanie rozumie kobieta, która sama doświadczyła daru macierzyństwa? Sama Elżbieta odczytuje dar swego macierzyństwa jako łaskę od Boga, „który wejrzał łaskawie, by zdjąć ze mnie hańbę wśród ludzi” (w. 25). Bezpłodność, bezdzietność były postrzegane w tamtym czasie, w tamtej kulturze jako odwrócenie Bożego błogosławieństwa, którego wyznacznikiem było m.in. liczne potomstwo. A brak potomstwa, czyli Bożego błogosławieństwa, ludzie upatrywali w jakimś grzechu, który musieli popełnić bezdzietni małżonkowie. Gdy do tego dojdzie fakt, że jej mężem jest kapłan, wówczas całe odium musiało spaść na nią. I to było to brzemię hańby, które dźwigała Elżbieta.

Dlaczego zatem usunęła się z ludzkiego widoku na pięć miesięcy, gdy odkryła, że poczęła dziecko?

Znowu pozostaje się nam domyślać, jakkolwiek w tym wypadku można już przywołać pewne sugestie formułowane w komentarzach. Jedni uważają, że Elżbieta nie będąc jeszcze pewna doniesienia ciąży, nie chciała zbyt szybko jej ujawniać, by nie narazić się na jeszcze większe szyderstwo w przypadku niepowodzenia. Inni zakładają, że Elżbieta ukrywając się ze swoją ciążą, chciała dołączyć do milczenia Zachariasza i tak jak on, dotknięty niemową, tak i ona pozostała milczącą i nie ujawniła faktu spodziewania się dziecka. Jeszcze inni uważają, że usunięcie się z życia publicznego wyrażało wdzięczność Elżbiety za doznaną łaskę. I ostatnie wyjaśnienie pięciu miesięcy zniknięcia Elżbiety z pola widzenia ludzi: jako pierwsza prawdę o jej macierzyństwie ma poznać Maryja, która dowiaduje się o tym od anioła podczas zwiastowania (Łk 1,36: „jest już w szóstym miesiącu tak, która uchodzi za niepłodną”). Poczęcie przez Elżbietę staje się w ten sposób znakiem dla Maryi, że „dla Boga nie ma nic niemożliwego”.

Pozostajemy w sferze domysłów. Co działo się w tym czasie w sercu Elżbiety? Jakie myśli, uczucia? Jak udawało się jej tłumić „radość i wesele”, które w tej sytuacji były całkowicie zrozumiałe? Może to był potrzebny jej czas nie tylko po to, by dojrzeć do daru macierzyństwa, ale by też uświadomić sobie to, co Maryja od razy odczytała w swoim macierzyństwie: że „wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny” (Łk 1,49). Może to jest też właśnie wytłumaczenie niewiary Zachariasza, który nie był świadomy wielkości daru, który Bóg mu uczynił, wysłuchując jego prośby. Może i nam potrzeba dojrzewać do pewnych Bożych darów.

Kategorie: Adwent