Święty, dla którego Wigilia była codziennie

Św. Jan z Kęt, dzisiejszy patron, zmarł w 1473 roku. Był profesorem filozofii i teologii w Akademii Krakowskiej, znakomitym kaznodzieją i spowiednikiem, ale przede wszystkim człowiekiem wielkiej dobroci i miłosierdzia. Swoje wynagrodzenie profesorskiej przekazywał na pomoc biednym studentom. Kiedy nie miał już z czego pomóc, zdarzyło mu się odstąpić własne buty i płaszcz. Znana jest też historia z profesorskiej stołówki, kiedy Jan powiadomiony o przyjściu żebraka, zawołał: „Chrystus przyszedł!”, i kazał go ugościć. Być może stąd wzięła się tradycja pozostawiania dodatkowego nakrycia przy wigilijnym stole.

Patrząc na życie św. Jana z Kęt, rozumiemy, dlaczego w liturgii Mszy świętej we wspomnienie jego osoby czytany jest właśnie ten fragment Kazania na równinie, w którym Jezus mówi o potrzebie miłości do każdego człowieka, odstąpienia płaszcza potrzebującemu i dawania jałmużny. Jan z Kęt jest ilustracją tych słów. Słowa Jezusa, a dokładniej „złotą regułę” z w. 31 – „Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie” – rozważaliśmy już 10 września. Spójrzmy na te słowa przez pryzmat pierwszego zdania z dzisiejszej Ewangelii.

Dwa pierwsze wezwania zdania otwierającego Ewangelię: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają” (ww. 27-28), zostają powtórzone w w. 35, w którym pojawia się dodatkowo zachęta do „pożyczania, niczego się za to nie spodziewając”. Kiedy mamy w tekście dwa zdania paralelne, czyli mające wspólne elementy, wówczas warto zwrócić uwagę na to, co nie jest powtórzone, co pozostaje poza paralelizmem, bo w tym zawiera się paradoksalnie kluczowe przesłanie.

Jezus zatem wzywa nas do miłości nieprzyjaciół, czynienia im dobrze, ale też do błogosławienia im i modlitwy za nich. Jak to rozumieć? Może się okazać, że będę sytuacje, w których będziemy czuli się niezdolni do czynienia „dobra” osobie wrogo do nas nastawionej. Czy to znaczy, że jesteśmy skazani na nienawiść do niej? Bóg udziela nam dobra przez błogosławienie nam, co widzimy w samym akcie stworzenia: Bóg „rzekł” i „stało się” (Rdz 1,3). Błogosławiąc drugiemu, oddajemy tę nasza relację Panu Bogu, by On był w niej źródłem życia i miłości, by On czynił dobro temu drugiemu, uwalniając nasze serce od gniewu, złości i uprzedzenia, a uzdalniając je do pragnienia dobra i miłosierdzia dla tej osoby. Odpowiedzią na „przekleństwo” z jej strony, jest nasze „błogosławieństwo”.

Podobnie z modlitwą za taką osobę. Gdy ona nas „oczernia”, czyli stawia w złym świetle przed ludźmi, my ją ogarniamy dobrym słowem przed Bogiem. Będąc nierzadko bezradni wobec słów osób nam nieprzyjaznych, w modlitwie wstawiamy się za nimi, czyniąc ich swoimi przyjaciółmi u Boga. Tak „czynimy im dobrze” na wzór Jezusa, który modlił się do Boga Ojca za tych, którzy Go krzyżowali (Łk 23,34). Taka modlitwa jest zbawienna również dla nas, bo przemienia nasze serca, zwycięża w nas samych zło dobrem (Rz 12,21).

Kiedy Jezus po raz drugi wzywa swoich uczniów do „miłowania nieprzyjaciół i czynienia im dobrze”, wzmacniając tym samym swoją wcześniejszą zachętę, dodaje wezwanie, które pozostaje poza paralelizmem: „pożyczajcie, niczego się za to nie spodziewając” (w. 35). Znowu możemy widzieć w tym słowie kluczowe przesłanie dla rozumienia miłości nieprzyjaciół.

Słowo Jezusa nie jest wezwaniem do naiwności, w imię której będziemy pożyczali na lewo i na prawo, nie domagając się zwrotu pożyczki. Pożyczając komuś, po sprawiedliwości słusznie oczekuje się zwrotu. Jezusowi chodzi tylko o to, by dawana komuś pożyczka nie była interesowana, wyrachowana i obliczona na zysk.

Patrząc szerzej na kwestię dawania, Jezus pragnie, by naszą miłością nie rządziła ekonomia wzajemności, która sprawia, że nasza miłość już nie jest darem, lecz tylko wymianą. Jeżeli kochamy kogoś, kto nas kocha, dlatego że nas kocha, to w istocie nie kochamy tej drugiej osoby, lecz jedynie kochamy to, że jesteśmy przez nią kochani. Tak naprawdę kochamy samych siebie i to, co otrzymujemy od drugiej osoby, a co sprawia, że czujemy się kochani. Kiedy ktoś nam tej miłości nie okazuje, gotowi jesteśmy uznać, że nie zasługuje na naszą miłość.

Pewnie ktoś teraz może robić rachunek sumienia ze swojej miłości. Ale Jezusowi chodzi nie o osądzanie nas czy potępianie (w. 37), ale o otworzenie nas na miłość Boga, który daje nam „miarą dobrą, ubitą, utrzęsioną i wypełnioną ponad brzegi” (w. 38). Może wtedy pozostawione miejsce przy stole wigilijnym nie będzie tylko tradycją, ale rzeczywistością, którą żyjemy każdego dnia, tak jak dzisiejszy Patron.